Nowy miesiąc, nowe herby. Piszę to tak, jakby cykl herbat miesiąca był już standardem, choć to dopiero druga jego odsłona. Ale już zdążyłem się oswoić z pomysłem parzenia co miesiąc nowych liści, fajnie jest! Lipcowo, czyli wakacyjnie – najbliższe trzydzieści dni pokręci się wokół herbat z dodatkami. Niech puryści się nie obrażają, bo raz się słucha w samotności Atom Heart Mother, a raz tańczy na weselu z wypitą ciocią do „Żono moja” i tak się kręci ten świat.
Golden Earl od Paper&Tea
Kolejny raz listki z Berlina. No i proszę Państwa, ten earl grey to złoto w płynie. Mamy tu
u podstawy klasyczny chiński Yunnan, wykąpany w naturalnym oleju z bergamoty. Wyraźny, krzepki aromat czarnej herbaty spotyka się z elegancką, rześką ogładą tej pomarańczy dla klasy średniej wyższej, tworząc popularne w świecie całym połączenie. Tylko, że tutaj czuć ten składnik, co ma swoją godność i bylejakości mówi stanowcze „idź se gdzie indziej”. I trudno spodziewać się czego innego po Paper&Tea, które od lat stawia poprzeczkę najczęściej wyżej, niż trzeba. Takiego earl greya jeszcze nie piliście, słowo.
Trudno elaborować o aromacie, bo jest on prosty, intensywny i zwyczajnie przyjemny. Lekko ziemiste i o niskich tonach aromaty Yunannu plus cytrusowo-słodka bergamota. Earl grey na królewskich sterydach.
Lecę ochociano-gliwickim dwa gramy na sto mililitrów wody, czyli piątkę na ćwiartkę. Woda w okolicach 90 stopni Celsjusza i pierwsze parzenie między 2:30 a 3 minuty. Będzie intensywnie i z długim finiszem, oblepiającym wszystko na wewnątrz lica jak przy dobrze zaserwowanej kawie. Drugie parzenie w tej samej temperaturze, jednak trochę wydłużone. Bliżej 3:30, nawet czterech minut. Ekspresja trochę niższa, ale dalej dzieje się tam więcej, niż w berlińskim klubie poza Kreuzbergiem w piątek.
Liście idealne do parzenia kombajnu. Czyli zmieszaj dwa napary ze sobą i ciesz się magicznym rozmnożeniem za tę samą cenę!
Do cold brew wypada użyć fusów po tych dwóch ekstrakcjach oraz dodać szczyptę lub dwie świeżego suszu i wlać 600-800 ml wody. Kilkanaście godzin (tylko nie wietrz w lodówce) i masz weekendowy eliksir ulgi. Jeśli jesteś TIRem, to Twoje AdBlue.
Green Island Rose od Teministeriet
Jak już jesteśmy przy ciężarówkach, był taki film o nastolatkach uciekających z komunistycznej Polski na północ, podczepionych do podwozia TIRa. Prawdziwa historia. Tym razem Skandynawia przybywa do nas, w schludniejszym opakowaniu, ale enigmatycznym stylu, bo nie mówi nam o dokładnym pochodzeniu zielonej herbaty w tej mieszance. Zrzucę to na stereotypowy dystans i wycofanie potomków wikingów. Island Rose to 65% zielonych liści oraz papaja, mango i pączki róży. Brzmi egzotycznie i tak właśnie to uderza w nozdrza.
Z uwagi na 2/3 herbaty w porcji, można podwyższyć dozę i dać te 2,5-3 gramy na sto mililitrów wody. Temperatura koło 80 stopni i czas parzenia 2 minuty.
Otrzymujemy mocno perfumowy napar z tymi kandyzowanymi tropikaliami na pierwszym planie i kwiatowością zmieszaną z klasycznym smakiem zielonej herbaty w tle. Słodkie
i intensywne. Co pozytywne, nie czuć takiego sztucznego, słodkawego posmaku, jakby się jadło łyżeczką aspartamu, charakterystycznego dla tanich mieszanek. Miło, schludnie i zupełnie niezobowiązująco.
Drugie parzenie już znacznie mniej intensywne i wciąż z owocami na pierwszym planie. Kombajn ma jako-taki sens, chociaż lepiej zaparzyć raz, a resztę przeznaczyć na cold brew. Ponownie – dodatkowa szczypta na świeżo z paczki i jazda do chłodni.
Innym pomysłem jest nastawienie cold brew na… wodzie gazowanej. Użyłem Piwniczanki, bo akurat taką miałem w lodówce. Jest tam spora mineralizacja, więc oprócz owoców tropikalnych, napój miał również charakterystyczny posmak tygodnia w Ciechocinku. Dla łagodniejszego smaku można zalać wodą bardziej miękką, łagodniejszą. 8-9 gramów na 700 ml i niech się to pokotłuje przez noc. Wysokie wysycenie do pary z intensywnym aromatem owoców to całkiem dobry pomysł na gorący, duszny, lipcowy dzień.
Podczas testów korzystałem z drippera Largo i tej stylowej butelki do cold brew z sitkiem, obydwa sprzęty japońskie, od Hario. Obydwa dodają eleganckości i poczucia, że znam się bardziej. Katarynkowo powtórzę jeszcze apel o wolność w eksperymentach i zachęcę do kombinowania z suszem. Miejcie frajdę!