Oslo jest jak Podhale. Kilka lat temu jeździłem regularnie na południe Polski, żeby zbierać materiał do napisania pracy badawczej. Czułem się wtedy jakbym wylądował w innej rzeczywistości, setki kilometrów od Warszawy, choć to nadal był to ten sam kraj. Być może było to podświadome papugowanie egzotyki w stylu Malinowskiego i jego eskapad na wyspy Trobrianda, ale dla mnie okolice Zakopanego były osobistą odpowiedzią na Argonautów Zachodniego Pacyfiku. Przestrzeń, zapach, temperatura, wilgotność, ludzie, brak ludzi, sklepy, samochody, brak samochodów – to wszystko sprawia, że mieszkając po wschodniej stronie miasta, można odnieść wrażenie jakby czas tutaj płynął trochę inaczej.
Podczas pierwszych dni w Oslo czuję się podobnie. Oderwany od rzeczywistości albo żyjący w równoległej. Trochę jak w The Upside Down ze Stranger Things, choć to tylko półtorej godziny lotu…
Tim…
Oslo, oprócz nostalgicznej (Świeżak, ej!) aury, przywitało mnie mnie perspektywą wypicia najlepszej filiżanki kawy. To wysoko postawiona poprzeczka cytując jegomościa co lubił splifa i jazdę do desce. Oj jazda była, deska w sumie też.
Mając z tyłu głowy, że to Norwegia jest krajem, w którym wypija się najwięcej kawy rocznie, to nie mogłem nie skierować swoich pierwszych kroków do kawiarni-mekki, czyli do Tima Wendelboe. Wystrój znany z pocztówek i google image: dwa stoliki, regał z akcesoriami (niezłe ceny), mini palarnia za szklanymi drzwiami, drewno po sufit, eleganccy bariści, wypolerowany ekspres, czysta dysza od mleczka…
W sumie nic nadzwyczajnego. W samej Warszawie można znaleźć kilka punktów, które wystrojem nie odbiegają od miejsca Tima. Spektakl zaczyna dopiero się przy podejściu do jesionowego kontuaru. Uśmiechnięty barista podaje menu z wyborem kaw pod alternatywę. Warto dodać, że u Tima można napić się klasyków z ekspresu, bądź kawy z aeropressu jako jedyną opcję przelewową.
Wrażenia adekwatne
Pod mleczko lub saute, Etiopia Nano Chala rodzimego wypału, a w karcie kawowych dań do wyboru Salvador, Kenia, Panama i Hondurasy trzy (niby takie same, ale inne, o). Jako miłośnik zup pomidorowych oraz kompotu z porzeczek wybieram poczciwą Kenijkę. Miło było obserwować gościa, który miał opanowany i przemyślany każdy ruch i gest. Dawno nie widziałem takiej profeski przy robieniu pressa, a przy okazji frywolnego szoł jako ukłon w stronę klienta.
W takim miejscu, oprócz wysokiej jakości naparu, należy docenić tzw. wrażenia obecne podczas wizyty, gdzie wysoka cena za filiżankę jest adekwatna do całości usługi. Niewielkie natężenie ruchu tego popołudnia spowodowało, że chłopak sprawnie wycisnął aeropress, przyniósł na desce menzurkę z wodą, dzbanuszek z kawą i czarkę, w której była już odrobina zaparzonych dzikich plemion. No klasa i sznyt, a cytując hasło pewnej berlińskiej kawiarni: sweet, juicy.. dirty! Choć dla mnie takie owocowe błotko, to lepsze niż bardziej odjechana faza, niż międzygalaktyczne zapasy w żurawinowym kisielu, a już na pewno miła odpowiedź na norweską szarugę, deszcz i niskie temperatury oraz zimne kobiety.
Tym razem nie spotkałem Jefe podczas pracy, ale może następnym razem zaskoczę go:
hvordan har du Tim?
Tymczasem.
Alą Alą
—
Zdjęcie tytułowe: „Oslo”, Roman Rodionov / Adobe Stock