„Idzie luty, podkuj buty!” – jak to mówi znane nam wszystkim porzekadło. A że w tym roku zima trochę jest, a jednocześnie, trochę jej nie ma, to oczywiste staje się to, że zbliżamy się do utęsknionej wiosny, która w naszej świadomości tkwi jako pora roku wyjątkowa, co to przyniesie wiele dobrego. A takim przedsmakiem tego dobrego są nasze herbaty miesiąca w lutym! 🙂
Co mnie w nich zachwyciło i urzekło to to, że są to całkowicie przeciwstawne propozycje smakowe. Nie byłbym sobą, gdybym nie nawiązał do tego, że budzą we mnie wspomnienia z lat młodzieńczych, które zawsze wywołują delikatny uśmiech pod moim wąsem – więc i tak go nie zobaczycie 😉
Songbird Breakfast Blend
Na pierwszy ogień – klasyk nad klasykami. Tak zwane, nic dodać nic ująć. Albo jeszcze inaczej mówiąc: „nie ma co naprawiać czegoś, co nie jest zepsute”. Dlatego właśnie tej herbaty nie warto w żaden sposób udoskonalać. Należy po prostu dać jej być taką jaką jest i już.
Songbird Breakfast Blend to czarna herbata, której liście pochodzą z Malawi w Afryce. Według producenta, nasza herbata miesiąca pochodzi z tzw. direct trade, ze zrzeszenia Satemwa Tea Estate, które skupuje herbatę od farmerów do niego należących. Dzięki temu mamy pewność, że ludzie, za uprawę właśnie tych drzewek herbacianych, dostają godne wynagrodzenie za swoją ciężką pracę i my jako konsumenci, możemy się cieszyć pyszną herbatą!
Przygotowywanie tego naparu obudziło we mnie wspomnienia z zerówki, kiedy to Pani Ula swoją wielką chochlą nalewała nam do pysznej kanapeczki, oczywiście zrobionej przez mamę, kubek czarnej delikatnej herbaty…
Do rzeczy jednak! Po otwarciu hermetycznie zapakowanego suszu i zalaniu go według proporcji 2g suszu na 100g wody o temperaturze 96 stopni Celsjusza przez ok. 3 minuty, przede wszystkim unosił się delikatny zapach kwietnej łąki, trochę świeżo ściętego siana (co może wydawać się dziwne, ale był to bardzo przyjemny, lekki aromat końskiej derki), a to wszystko wieńczyła nuta mlecznej czekolady. Nie chciało się odrywać nosa od naparu, jednak po dłuższej chwili wyglądało to co najmniej głupio, dlatego przeszedłem do jeszcze bardziej ekscytującego momentu, czyli do picia!
Oczywiście dałem herbacie przestygnąć do około 50 stopni Celsjusza, żeby się nie poparzyć i był to bardzo dobry ruch, ponieważ tylko i wyłącznie podbiłem swoje młodzieńcze wspomnienia. W smaku poczułem smak skórki świeżo pieczonego chleba, zaraz po tym delikatne nuty skórki pomarańczy, a całość wieńczyła nuta cukru trzcinowego. Bardzo było przyjemnie, jak wszystko co dziecięce, złożyło się w jedną kompozycję smakową – kanapeczki, o których już wspomniałem, skórka pomarańczy, czyli posmak pączków i cukru, czyli nieodłącznych elementów dzieciństwa kilkadziesiąt (o zgrozo) lat temu. No i co mnie zaskoczyło na samym końcu to musujący, cukierkowy posmak tej herbaty.
Zrobiło mi się nawet smutno, jak skończyłem prawie cały półlitrowy dzbanek tego naparu.
No ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo po klasyce przyszedł czas na coś innego, coś zupełnie przeciwstawnego do powyższej propozycji…
Long Man Tea Primary
Long Man Tea Primary to przepyszny rooibos, który mnie zachwycił swoją rześkością. Dawno nie piłem czegoś z tak dużą przyjemnością. Czegoś, co przypomniało moje lata młodości. A dlaczego tak było? Już spieszę z odpowiedzią! 🙂
Po otwarciu paczuszki z suszem, który prezentuje się tak dobrze, że aż chce się na niego patrzeć, od razu pojawił się bardzo przyjemny zapach owoców. Nie pozostało mi nic innego, jak zalać herbatę zgodnie z proporcjami podanymi na opakowaniu (1 łyżeczka suszu na 250 ml wody o temp. 95-100 stopni, parzona przez 5 do 7 minut). Aromat tego naparu penetrował bezlitośnie moje nozdrza i wypełniał je zapachem przypominającym miód, łąkę kwietną i co zabawne, pomimo braku ich w składzie tego suszu – pomarańcze. I tak samo zawsze pachniał soczek w kwadratowym kartoniku, który na pewno każdy z nas zna z lat 90-tych!
Tak samo jak w poprzednim wypadku, pozwoliłem naparowi ostygnąć po czasie zaparzenia, który trwał w moim przypadku ok. 5 minut.
Pierwszy łyk i już wiedziałem, że jestem zakochany na zabój w tej herbacie. W smaku przebijały się wyraźne charakterystyczne nuty rooibosa, które były podbijane owocami róży, malinami i truskawkami. Do tego nuty bławatka tworzyły, ze wcześniej wspomnianymi, złudzenie picia wspomnianego soczku z kartonika. No i finisz, który przyniósł słodki posmak migdałów był niebywały – jakby kruche ciastko, które rozpływało się w ustach. Z pewnością nazwałbym tą mieszankę orzeźwiającym cudem.
Co więcej, w składzie Primary możemy też znaleźć kocankę, która bardzo dobrze działa na nasz układ trawienny.
No a z racji tego, że to rooibos, to nie ma w nim kofeiny, co stanowi idealną, zdrową kompozycję dla wszystkich w rodzinie – od najmłodszych po najstarszych, co więcej, o każdej porze dnia i nocy!
Tak się przedstawia luty jeśli chodzi o herbaty – całkiem przyjemnie. I właśnie tych przyjemności się trzymajmy – dzień jest już dłuższy, więc chodźmy na spacery, dbajmy o zdrowie – psychiczne i fizyczne, a jak będziemy to robić z kubkiem ulubionej herbaty to już w ogóle będzie super!
Wasz od dłuższego czasu, na mam nadzieję jeszcze długo,
Świdroni